Ból i blask – recenzja filmu

Najnowsze, najbardziej osobiste dzieło Pedro Almodóvara, dzięki autobiograficznym wątkom urzeka swoją szczerością. Kultowy reżyser, Salvador Mallo, przeżywa kryzys twórczy, cierpi na wiele chorób, codziennie niepozwalających o sobie zapomnieć. Coraz bardziej traci chęć do życia. Przez kilka dni obserwujemy, jak wraca wspomnieniami do czasów swojego dzieciństwa. Przypomina sobie troskliwą matkę, która z całych sił próbowała zapewnić mu dobrobyt, sprawić, aby młody Salva miał się jak najlepiej i którą właśnie stracił; pierwsze miłości, bóle rozstania oraz swoje dziewicze spotkania z kinem – przyszłym sensem jego bytu. „Ból i blask” to historia o nieustępliwości czasu i pogodzeniu się z własnym losem opowiedziana w piękny, klarowny sposób.

 

Tym razem Antonio Banderas nie celuje w widza ze spluwy, tylko zachwyca naturalnością swojej roli – przeciwieństwem kultury macho. Penélope Cruz, jak zwykle posągowa, daje nam wyjątkowo zrozumiałą w czynach i słowach postać matki. Błyskotliwe dialogi nie pozwalają wynurzyć się z opowieści. Ale to opowieść, w której właśnie chcemy tonąć. Jeden haust świata przedstawionego nie wystarcza. Klimatyczne sceny jedna za drugą. Film oddziałuje na zmysły, pachnie. Po prostu się go czuje. Utwór jest prosty, zwłaszcza jak na  Almodóvara. Jeśli ominiemy jedną scenę, nie przeszkodzi to w zrozumieniu dalszej fabuły. Zwyczajnie szkoda omijać chociaż jedną scenę.

 

Zofia Szeliga