Chodzą słuchy #2: Urodziny rześkiego Igora

Po półrocznej hibernacji i zatarciu po sobie wszelkich śladów postanowiłem wrócić do tworzenia okołomuzycznych   (z rozmysłem nie używam określenia „quasi-muzykologicznych”, żeby nie obrazić przypadkiem prawdziwych muzykologów) tekstów o charakterze popularyzatorskim, a dotyczących stricte muzyki poważnej,  jej autorów oraz interpretatorów. Od razu zaznaczam, iż pewne trójsylabowe zjawisko na literę P, wciąż wyjątkowo natrętne, zmusiło również moją osobę do minimalnej zmiany formuły. Uznałem bowiem za nieco bardziej optymalne skupienie się na wspomnianych już elementach popularyzatorskich, bez zbędnego ograniczania się do recenzji i omówień nagrań najnowszych, których, oczywiście, nie powinno całkowicie zabraknąć, ale które nie będą odtąd stanowić bezwzględnego prymatu. Jeśli zaś chodzi o tę nową formułę – cóż, dzięki niej mogłem stworzyć choćby taki tekst jak, pod wieloma względami dla mnie szczególny, tekst dzisiejszy.

Będąc zupełnie szczerym, twórczość Igora Fiodorowicza Strawińskiego (obdarzonego w tytule jakże subtelnym przydomkiem „rześki”, do czego jeszcze nawiążę), postrzegam jako główny bodziec decydujący o mojej, trwającej nadal, fascynacji muzyką poważną w ogóle. Co jednak znamienne, gdy szukam powodów równie wyjątkowego wpływu postaci Rosjanina na moją melomańskość, odpowiedzi znajduję w samych jego utworach, nie zaś w.. pielęgnowanym przez niego samego wizerunku. Tak, to właśnie zadziwiająco konsekwentna autokreacja sprawiła, że, jeżeli ktoś nie gustuje w tego rodzaju muzyce, najpewniej kojarzy samo nazwisko kompozytora, może nawet kojarzy jego charakterystyczny wygląd, ale ma duży problem z wymienieniem przynajmniej jednej jego kompozycji. 

Owszem, przyznaję, że jest to dość przykre, lecz, jednocześnie, trudno podobne status quo zmienić – przede wszystkim ze względu na ogromną rozpiętość stylistyk, z jakimi Strawiński w swej, zawierającej jeszcze sporo do odkrycia, twórczości romansował. Żeby wymienić na sam początek: jazz, minimalistyczna muzyka Azji, opera-oratorium, telewizyjny spektakl w prajmtajmiemuzyka cyrkowa czy też nawet muzyczna trawestacja (Czajkowskiego, Bacha i wielu innych twórców). Wobec tego wszystkiego niemożliwym jest próba satysfakcjonującego usystematyzowania dzieł, z którymi jednakże niezapoznanie się (chociaż w ułamku) jest znaczną stratą. 

Dlatego też warto, moim zdaniem, wykorzystać ten czas, czyli przypadającą na 17 czerwca 138. rocznicę urodzin Strawińskiego, do zapoznania się z twórczością różnorodną, a zarazem połączoną kompozytorską… Kompozytorską… hm, rześkością (i w ten sposób zagadki tytułu zostały prędko wyjaśnione). 

W celu przybliżenia muzyki Igora Fiodorowicza zdecydowałem się na zarekomendowanie jego trzech wczesnych baletów w trzech ciekawych nagraniach, kierując się, rzecz oczywista, subiektywizmem, ale także przystępnością dla mniej wprawionego słuchacza – w ten też sposób wyeliminowałem m.in. późne utwory dodekafoniczne Strawińskiego. Mam nadzieję, że owe rekomendacje okażą się w jakimkolwiek stopniu pomocne – jeżeli zaś komuś w duszy Strawiński nie gra, to nie oznacza od razu, że ten ktoś nie ma duszy. Ostatecznie, po Strawińskiego warto sięgnąć, żeby wiedzieć, czy chce się dalej zgłębiać jego muzykę.

Święto wiosny (1913) – wyk. Gustavo Dudamel i Simon Bolivar Youth Orchestra of Venezuela

Utwór-wizytówka. Z atmosfery mitologizowanego wręcz skandalu, jakim miała być paryska premiera tego baletu, ostała się nam tylko wspaniała w swoim niepokoju muzyka, która, pomimo większej niż kiedykolwiek ilości doświadczonych zespołów orkiestrowych, sprawia niezmiennie kłopoty (!) wykonawcom. Odczytanie pod batutą Dudamela (swoją drogą, nagranie to zwyciężyło w trakcie obrad „Płytowego Trybunału Dwójki”) odwołuje się do określonej tradycji wykonawczej, ale samo w sobie jest niezaprzeczalnie solidne i precyzyjne nie sprawiając przy tym wrażenia zbytniej egocentryczności, którą ja osobiście słyszę w nieco przecenianym nagraniu Currentzisa.

Historia żołnierza (1918) – wyk. Budapest Chamber Orchestra

Do tego sceniczno-muzycznego eksperymentu zmusiła niejako Strawińskiego rzeczywistość I Wojny Światowej. Wówczas powstał omawiany teatr muzyczny na dwóch aktorów, tancerza i narratora wraz z kameralnym zespołem siedmiu instrumentalistów. Nagranie mało znanej Budapesztańskiej Orkiestry Kameralnej – które nietypowo nie zawiera ustępów narratora w języku narodowym, a przez to zwraca większą uwagę słuchacza na osobliwe brzmienia instrumentalne – zdaje się uzależniać odbiorcę zarówno samym wykonaniem, jak i sposobem realizacji dźwięku. Żeby tego było mało, na płycie znajduje się „Ragtime na jedenaście instrumentów” w równie dobrej interpretacji.

Wesele (1923) – wyk. Dmitri Pokrovsky Ensamble

Kończę nieco mniej standardowym wyborem. Zespół specjalizujący się w wykonywaniu rosyjskich piosenek ludowych dokonał nagrania, opierającego się na iście rosyjskim folklorze, baletu. I, rzeczywiście, nic w tym by nie było dziwnego, gdyby nie fakt, że tło instrumentalne, składające się z czterech fortepianów i perkusji, zastąpiono syntetycznym podkładem. Tym bardziej dziwi fakt, że tak to świetnie brzmi. Ewentualnym sceptykom (oprócz może zarekomendowania nagrania pod Bernsteinem) przypominam, że jeszcze jedną fascynacją Strawińskiego była przecież szeroko rozumiana mechaniczność oraz motoryka, a wciąż nieprzekonanym zaświadczam, iż popis wokalny członków legendarnego zespołu to coś, dla czego zdecydowanie warto zdobyć tę płytę. 

JKK